środa, 29 czerwca 2016

NATUR PLANET, SHEA BUTTER.

11 komentarzy:
Na zakup masła Shea zdecydowałam się już spory czas temu. Kupiłam je z myślą stosowania go głownie na twarz. Miałam wtedy okropne problemy z suchością twarzy. Po czasie jednak zaczęłam je stosować także do olejowania włosów. Jeśli chcecie się dowiedzieć jak sprawdził mi się ten kosmetyk, to zapraszam do przeczytania dalszej części wpisu. :)


Skład:
100% czyste nierafinowane masło Shea(Karite).

Właściwości:
Masło Shea posiada witaminy A, E i F oraz jest bogate w nasycone i nienasycone kwasy tłuszczowe. Ma naturalny filtr UV o niskim współczynniku ok 2-3. Wykazuje działanie nawilżające i natłuszczające. Przyspiesza gojenie się ran oraz regeneruje skórę. Przy regularnym stosowaniu skóra staje się bardziej gładka i miękka. Masło Shea stosowane na włosy działa wygładzająco, zapobiega rozdwajaniu i łamaniu się końcówek.

Konsystencja:
W opakowaniu znajduje się w stałej postaci, lekko grudkowej konsystencji. Przy kontakcie z ciepłem ciała zamienia się w olejek. 

Opakowanie:
Plastikowe opakowanie z metalową zakrętką. Słoiczek można bez trudu otworzyć, a produkt bardzo łatwo jest wydobyć z opakowania. 

Dostępność:
Drogerie internetowe, sklepy z naturalnymi półproduktami, apteki.

Cena:
10-15zł/100g.

Moja opinia:
Jak już wcześniej wspomniałam masło Shea kupiłam z myślą stosowania go na twarz. Cierpiałam wtedy na ogromny przesusz twarzy, skóra mi się łuszczyła i niczym nie mogłam tego zastopować. Produkt aplikowałam codziennie rano na skórę twarzy, jednak bez większych efektów. Niestety nie był w stanie pomóc w bardzo kryzysowym przesuszeniu twarzy, nawet nie łagodził tego w najmniejszym stopniu. Plus jest taki, że gdy nakładałam go na okolicę oczu, to nic mnie nie piekło, ani nie szczypało. Po tym, jak masło nie sprawdziło mi się w pielęgnacji twarzy, postanowiłam przetestować je w pielęgnacji włosów. Rozpuszczałam więc je w kąpieli wodnej, ponieważ nie chciało mi sie bawić w ciagłe rozpuszczanie w dłoniach. Aplikacja wyglądała tak samo jak w przypadku zwykłego oleju, nic nadzwyczajnego. Jednak bardzo szybko musiałam wiązać włosy, bo masło wracało do swojej stałej konsystencji i zastygało mi na włosach. Było to przeokropne uczucie, takie sztywne i tłuste strąki włosów.. Nie polecam. Ze zmyciem w sumie nie miałam większych problemów, także muszę powiedzieć, że zmywało się dobrze. Jeśli chodzi natomiast o efekty.. Tutaj już jest gorzej. Miałam wrażenie, że zawsze po użyciu tego produktu włosy są spuszone. Niby były miękkie i przyjemne w dotyku i bardzo lubiłam je wtedy miziać. Jednak przez ten puch nie prezentowały się dobrze. Nawet gdy mieszałam masło z innymi olejami to puch nadal zostawał na włosach. Najwidoczniej nie jest to olej, który podpasował moim włosom, a także - mojej skórze. Muszę jeszcze wspomnieć, że gdy pozbyłam się suchości skóry twarzy innymi sposobami i próbowałam nałożyć masło na twarz, to niestety mnie zapychało :( Na pewno już nie wrócę do tego produktu, bo niestety nie znalazłam w nim żadnych pozytywnych cech, ani dobroczynnego działania na skórę czy włosy. 

niedziela, 26 czerwca 2016

PIELĘGNACJA WŁOSÓW #5/2016 - KWAS HIALURONOWY + OLEJ.

25 komentarzy:
Ostatnio staram się bardziej przykładać do pielęgnacji włosów. Wiadomo, słońce niezbyt pozytywnie na nie wpływa. Częściej olejuję włosy i nakładam maski, czasami eksperymentuję z domowymi składnikami. Zapraszam na dzisiejszą pielęgnację włosów :).


Moja pielęgnacja rozpoczęła się od olejowania. Do butelki z atomizerem wlałam trochę wody, a nastepnię dodałam Olejek łopianiowy z olejem arganowym z GP, olej z czarnuszki z Mazideł, oraz olejek lawendowy Etja. Olejek lawendowy dodałam po to, by zniwelować niezbyt przyjemny zapach czarnuszki, który lubi utrzymywać się na moich włosach. W sumie miałam już rozpocząć olejowanie, gdy nagle nie wiem skąd wpadłam na pomysł, że do całej mieszanki dodam kwas hialuronowy. Pomyślałam sobie, że skoro, gdy nakładamy  go na twarz, to najcześciej mieszamy go z jakimś olejem, to czemu nie zrobić tak w przypadku włosów? Także dodałam go trochę i dopiero wtedy obficie spryskałam włosy całą mieszanką. Wszystko to pozostawiłam na włosach na około 2h.


Następnie umyłam włosy szamponami. Tutaj póki co bez zmian, bo te produkty są mega wydajne, więc chcę je skończyć i zacząć testować coś nowego. Mowa tutaj o Szamponie Syberyjskim Wzmacniającym i Dove Nourishing Oil Care. Ten pierwszy mi się nie sprawdza, ten drugi to mój ulubieniec.


Ostatnim elementem było użycie odżywki. Mieszam ze sobą Kallosa Bananowego i Timotei Drogocenne Olejki. Kallos Bananowy sam w sobie mi się nie sprawdził. Zapach ma obłędny, jednak dość słabo dociąza i wypadają mi po nim włosy.. Nie wiem dlaczego, bo nie nakładam go na skalp. Od znajomej usłyszałam, że może ten intensywny zapach drażni cebulki włosa, ale nie wiem czy to możliwe i ile jest w tym prawdy. Natomiast gdy solo używam odżywki z Timotei to mam wrażenie, że przeciąża mi włosy, okropnie się wtedy strączkują. Obie te odżywki połączone razem dają efekt, który mi odpowiada i ostatnio lubie ich razem używać. Jednak nie robię tego zbyt często, bo średnio mi się podoba widok garści włosów w wannie. Na koniec, na lekko podeschnięte włosy nałozyłam olejek Marion Olejki Orientalne słonecznik, jojoba. Było to pierwsze użycie tego produktu, więc zbyt wiele powiedzieć nie mogę.


Taki był efekt końcowy. Niby włosy były dociążone i całkiem  nieźle się prezentowały, jednak ostatnio mam problem z ich szorstkością. Naprawdę bardzo przykładam się do ich pielęgnacji, ale w dotyku nie są najprzyjemniejsze. Zastanawiam się, czy nie jest to wina słońca, które wysusza włosy.. Może powinnam poszukać jakiegoś produktu z filtrem do włosów. Jeśli macie mi coś do polecenia to piszcie! Dodatkowo, mam wrażenie, że włosy całkiem sporo mi ostatnio urosły, co mnie niezmiernie cieszy :D Oby tak dalej :)

piątek, 24 czerwca 2016

IWOSTIN SOLECRIN PURRITIN SPF 50+.

3 komentarze:
Jako, iż słonko grzeje już od jakiegoś czasu, postanowiłam zaopatrzyć się w krem z filtrem. Nigdy wcześniej nie używałam filtrów, ani do twarzy, ani do ciała. W sumie całkiem niedawno dowiedziałam się, jak ważna jest ochrona przeciwsłoneczna. Ja mam skórę trądzikową i zawsze mi wmawiano, że słońce "leczy trądzik". Teraz wiem, że jest to bzdura i dlatego, postanowiłam się skusić na wysoki filtr. Miałam wiele typów, wiele recenzji czytałam, a w ostateczności skusiłam się na Iwostin Solecrin Purritin SPF 50+. Szczególnie spodobało mi się to, że jest dedykowany skórze trądzikowej. Jeśli jesteście ciekawe, jak mi się sprawdził, to zapraszam do przeczytania dalszej części wpisu.


Opis producenta:


Skład:

Opakowanie:
Miękka, wygodna tubka o pojemności 50ml. Łatwo zaaplikować odpowiednią ilość produktu.

Cena:
23-28zł/50ml.

Dostępność:
Apteki.

Moja opinia:
Bardzo bałam się użyć tego produktu. Naczytałam się, że filtry są tłuste, rolują się, bielą twarz. Dlatego też odwlekałam używanie tego kremu i jak się okazało niepotrzebnie. Krem jest faktycznie biały i określiłabym, że średnio gęsty. Nie jest mega zbity, ale też nie spływa. Na twarz nakładałam dość sporą ilość. Przy rozcieraniu wydaje się być trochę tłustawy. Trzeba go dość szybko aplikować, bo bardzo szybko wchłania się w skórę i robi się matowy. Nie jest to 100% płaskiego matu, jednak na pewno się nie świeci. Niestety bieli skórę, jednak jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Nakładam go pod makijaż i bardzo dobrze współgra z moimi podkładami. Dodatkowo, mam wrażenie, że delikatnie minimalizuje widoczność porów. Nie oczekiwałam takiego efektu, więc mega mnie to zaskoczyło. Jeśli chodzi o działanie - uważam, że działa. Nie opalam się jakoś szczególnie, jednak gdy przebywamy na słońcu, to wiadomo, że gdzieś tam ta opalenizna się pojawia. Tego kremu używam na twarz i szyję i faktycznie widać różnicę. Reszta ciała jest stanowczo bardziej przybrązowiona. Trzeba pamiętać o tym, że mimo używania tak wysokich filtrów, nie mamy 100% ochrony przeciwsłonecznej i nadal się opalamy, tylko, że o wiele wolniej. Dzięki temu kremowi, przekonałam się do filtrów. Teraz wiem, że nie każdy musi być lepki i tłusty. Polecam go osobom, które dopiero zaczynają z filtrami i mają podobne obawy do moich. Ja raczej już nie będę szukać jego następcy, bo skoro ten mi się dobrze sprawdza, to po co kombinować. 


środa, 22 czerwca 2016

DWIE ULUBIONE OCZYSZCZAJĄCE MASECZKI DROGERYJNE | ZIAJA, BIELENDA

3 komentarze:
Hej!
Bardzo fascynuje mnie naturalna pielęgnacja. Jednak jakiś czas temu, gdy próbowałam taką stosować na własnej skórze - wyrządziłam sobie więcej szkody, niż pożytku. Aktualnie chcę dać sobie spokój z naturalnymi kosmetykami i testuję jedynie te drogeryjne/apteczne. Dzisiejszy post postanowiłam poświęcić dwóm maseczkom oczyszczającym. Są one tanie, łatwo dostępne i gdy tylko mi się kończą, lecę po kolejne saszetki. O jakich kosmetykach mowa? Zobaczcie same :)





BIELENDA OCZYSZCZAJĄCA MASECZKA WYGŁADZAJĄCA, EFEKT DETOKSYKUJĄCY
Cena: 2,99zł/10g.  
Bardzo podoba mi się fakt, że maseczka jest rozdzielona na dwie części. Dzięki temu, gdy chcemy jej użyć na dwa razy, to żadne bakterie się nie dostaną do pozostawionej części. Maseczka ma kolor zielony i jest dość gęsta. Ma minimalnie ziarnistą konsystencje, dzięki czemu przy zmywaniu wykonujemy delikatny peeling. Bardzo łatwo nakłada się ją na twarz, nic nie spływa. Maseczkę trzeba nakładać dość szybko, bo gdy pokryję całą twarz i chcę jeszcze gdzieś dołożyć, to wszystko zaczyna się mazać, bo poprzednia warstwa już zasycha. Nie zastyga na taką twardą skorupę, ani nie zmienia zbytnio swojego koloru. Ze zmyciem mogą być lekkie problemy, jednak nie jest to bardzo uciążliwe. Muszę zaznaczyć, że gdy mam jakieś ranki na twarzy - to maseczka lubi podszczypywać, co nie każdemu będzie się podobać.Jeśli chodzi o efekt, to jestem bardzo zadowolona. Twarz jest zmatowiona i bardzo dobrze oczyszczona. Po użyciu znacznie mniej jest "czarnych kropek". Skóra jest odświeżona i bardzo przyjemna w dotyku. Koloryt jest delikatnie wyrównany. Maseczka jakiegoś wielkiego wpływu na niedoskonałości nie ma, jednak gdy użyję jej wieczorem, to gdy się budzę następnego dnia rano, to nie mam żadnych nowych nieprzyjaciół. Jedyny minus, jest taki, że nie domyka porów. Ładnie je oczyszcza, ale z domknięciem sobie nie radzi. Mimo wszystko bardzo lubię tą maseczkę i regularnie do niej wracam. Jeśli jeszcze jej nie stosowałyście, to serdecznie polecam.



ZIAJA LIŚCIE ZIELONEJ OLIWKI, OLIWKOWA MASKA KAOLINOWA Z CYNKIEM OCZYSZCZAJĄCO - ŚCIĄGAJĄCA
Cena: 1,59zł/7ml.
W przypadku tej maseczki mamy jedną saszetkę, niczym nie rozdzieloną. Pojemność 7ml trochę średnio mi odpowiada, bo to za dużo na jeden raz i za mało na dwa. Oczywiście jest to indywidualna sprawa. Maseczka po otworzeniu jest bardzo płynna i gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, myślałam, że wcale nie będzie zastygać. Na szczęście się myliłam. Produkt bardzo szybko zastyga i tworzy "twardą skorupę". Wtedy można dostrzec, że wchodzi w pory skóry. Ta maseczka, nawet gdy mam drobne ranki, to nie szczypie. Nie odczuwam żadnego dyskomfortu. Zmywanie jej to pryszcz, bo jest to banalnie proste i szybkie. Po zmyciu twarz jest oczyszczona i matowa. Ładnie oczyszcza pory, jednak mam wrażenie, że robi to trochę gorzej, niż maska z Bielendy. Jednak ta maseczka lepiej radzi sobie z domknięciem porów. Mam wrażenie, że są minimalnie mniej widoczne. Oprócz tego, produkt niesamowicie wygładza skórę. Gdy jakiś czas jej nie używałam i potem znów wróciłam, to stanowczo odczułam tą różnicę. Mimo, że jest to maseczka oczyszczająca, to nie pozostawia skóry tak suchej jak kartka papieru. Wręcz przeciwnie, cera jest zmatowiona, a zarazem taka świeża i wygląda na młodszą, nie umiem dokładnie tego opisać, to trzeba zobaczyć. Myślę, że ta maseczka jest jakby delikatniejsza i większej ilości osób przypadnie do gustu. 



Podsumowując, uważam, że są to dwie bardzo dobre maseczki oczyszczające. Ja używam ich na zmianę, regularnie i nie umiem określić, która wygrywa. Przetestowałam już wiele maseczek drogeryjnych, jednak żadne inne nie przypadły mi to gusty, jak te dwie.